Chyba każdy z nas słyszał nazwisko Stephena Hawkinga. Jego sławie nie można zaprzeczyć. I temu, że odkrył na prawdę niesamowite rzeczy (na których się nie znam, ale i tak są niesamowite). Całkiem niedawno mój wykładowca powiedział, że udało mu się być na jednym z wykładów Hawkinga. I to była najbardziej upiorna rzecz jakiej doświadczył. Wszystko przez ten komputerowy głos...

Jeżeli chcecie zobaczyć film o genialnym astrofizyku, to może i coś tam znajdziecie. Ale nie dużo. Jeżeli zaś oczekujecie filmu, gdzie sporo jest miłości, to to jest dokładnie ten film. Trochę przykre, że teraz każdy film biograficzny musi być taki ładny i cudowny, rzadko przy tym pokazując życie jakim było na prawdę. Oczywiście, mamy pokazane zmaganie się z chorobą, trudności jakie ze sobą niesie czy to, jak Stephen sobie z tym radzi. Widzimy jak przebiega małżeństwo Stephena z Jane. Wszystko jednak raczejtakie przystępne. 

Eddie Redmayne, który wcielił się w rolę Hawkinga, poradził sobie na prawdę dobrze. Mnóstwo pracy musiał włożyć, by opanować sposób poruszania się, czy mówienia. Siedzenie na wózku w takiej dziwnej pozycji na pewno nie jest najwygodniejsze. Poza tym jest niesamowicie podobny do młodego Stephena. Ja oczywiście, jak to ja, bardzo emocjonalnie podeszłam do filmu, więc każda scena, w której musiał przechodzić jakieś trudności sprawiała, że z moich oczu ciekły łzy. Ogólnie przez połowę filmu z oczu ciekły mi łzy, ale tak to już jest. Czasami lubię sobie popłakać. Takie oczyszczenie organizmu. Ale wróćmy do aktorów. Oprócz cudownego Eddiego pojawił się bardzo lubiany przeze mnie Harry Lloyd. Zapomniałam, że tam gra, więc jak go zobaczyłam na mojej twarzy pojawił się wielki uśmiech, który wracał za każdym razem, jak pojawiał się na ekranie. Zostałam zaskoczona pojawieniem się Charliego Coxa, którego znałam ze Stardust, wiec oczywiście kilka chwil zajęło mi skojarzenie twarzy do filmu*.Gorzej poszło z Maxine Peake. Spojrzałam na nią i wiedziałam, że znam. Wiedziałam, dlatego przez jakieś 30 minut patrzyłam na nią i dalej sobie wiedziałam, że znam. Tylko całkowicie nie wiedziałam skąd! Dobrze, że po seansie internet przyszedł mi z pomocą.



Całościowo film jest bardzo dobrze zrobiony. Ogląda się go na prawdę dobrze. Mamy pokazane życie Stephena od momentu, w którym jeszcze jest zwyczajnym studentem. Świetnie sobie radzi, jest trochę nieogarnięty (uwielbiam scenę, w której oddaje super trudne zadania, na jakieś ulotce. Chyba z metra...), ogólnie super uroczy człowiek z ponadprzeciętną inteligencją. Jesteśmy razem z nim, kiedy dopadają go pierwsze objawy choroby, kiedy ma coraz więcej problemów zdrowotnych. Jego życie małżeńskie, zwłaszcza narodziny dwójki dzieci, są jakoś tak szybciutko pokazane. Na zasadzie "to tylko jego dzieci, pokażmy migawki, niech już wiedzą, że je ma, ale nie marnujmy na nie czasu". Jeżeli jesteście fanami Doctora Who, to znajdziecie też coś dla siebie! Takie małe mrugnięcie. Cudowne! Historia kończy się, kiedy już nie mówi, nie rusza się, jego życie całkowicie uległo zmianie. Jednak jest szczęśliwym człowiekiem, który żyje dłużej, niż sądzili lekarze.

Jak dla mnie jest to na prawdę pięknie zrobiony film, z ładną scenerią, fajnymi strojami i dobrze skomponowaną muzyką. Na pewno warto go obejrzeć. Bo czasami potrzebujemy historii, która uświadomi nam, że inni, mimo, że mają gorzej, to się nie poddają i dążą do celu. To niby dlaczego nam miałoby się nie udać?


Sharllot
*notka pisana przed obejrzeniem Daredevil.